MENU

IV. O miłości, czyli gaj liliowej panny (z lasów pod Bydgoszczą)

1128
0
W dużym, przypałacowym parku Pan i Pani przechadzali się niespiesznie. On był tylko przejazdem, znów wzywano go w interesach. Ona natomiast, opiekując się roślinami na co dzień, pilnując, aby ogrodnicy z pełnym oddaniem sadzili to czego sobie zażyczy, pokazywała mu najpiękniejsze jego zakątki.
Wśród żywych, tych, tylko na pozór milczących istot, spędzała każdy dzień roku. Nie straszne jej były śniegi i wichury, nie odpychał jej deszcz czy palące słońce. Każdy czas był inny, w każdej chwili wiatr szeptał liśćmi inną historię, o każdej porze roku kwitły inne kolory śpiewając piesń życia.
Umiłowała sobie szczególnie jedno miejsce. Z początku to w nim składała podziękowania za otaczające ją piękno. Czasem przesiadywała w nim godzinami przygrywając na harfie, bądź słuchając muzyki ogrodu. Z biegiem czasu zauważyła, że nie jest w tym miejscu sama.
Z początku odwiedzały ją owady i małe zwierzątka. Zasłuchane siadywały patrząc na nią, ośmielone delikatnością jej obecności. Czasem, wydawało się jej, że gdy w rozmarzeniu, zadumaniu odpływała w swoje wnętrze, również inne istoty tu były. Niezauważalne, ledwie obecne, o czym świadczył podmuch wiatru w bezwietrzny dzień, inny zapach, poczucie obecności.
A ogród upajał. Wszystko śpiewało w zadowoleniu do współmiernego taktu między każdym z elementów z osobna tworząc feerię orientrlnego chóru pełnego odcieni i niuansów, w którym każdy z osobna był już doskonałością, a wszystkie naraz zapierały dech.
Zadziwiona istnieniem nowych przyjaciół jeszcze intensywniej poświęcała się współistnieniu z ogrodem. Wespół dbali, o każdy zakątek, każde źdźbło, każdy kamień poznając się lepiej i uzupełniając. To czego nie rozumiała było jej wyjaśniane. Istoty potrafiły zadbać o nowo narodzone siewki, szeptały do ucha nasionom i śpiewały kwiatom do taktu słonecznych, zarannych promieni. A ona potrafiła pomóc ślimakowi pokonać drogę, uprzątnąć ze ścieżek zwierząt spadającą gałąź i przełożyć ją tam, gdzie mogła stanowić dodatkowe schronienie. Wysłuchać mrówek chcących założyć nowe gniazdo i pomóc im zebrać igliwie. Ustalić z ptakami gdzie są najwygodniejsze strefy żerowania i dokarmiać dżdżownice, które znów z lubością preferowały takie warunki bytności z przyjemnością i zrozumieniem poddając się swemu losowi.
Kształtowała się w niej świadość najmniejszego aspektu cyklu życia natury. Z bezbrzeżną ciekawością odkrywała, że materialnie istnieją pewne luki, niedopowiedzenia, przeoczenia, które dopiero energetyczne istoty są w stanie wypełnić swoją dostojną, pełną radości obecnością.c

Z biegiem kolejnych pór roku ogrodnicy zatrudnieni przez Pana do pomocy patrzyli na nią dziwnie. Nie rozumieli głębokiej fascynacji, a ona, tylko z początku starała się z nimi dzielić przeżyciami. Nieprzekraczalną granicę stanowiły choćby ich przekonania religijne.
Pan jednak bywający rzadko, z pobłażliwością oglądał dziesiątki, z początku nieporadnych, rysunków niestworzonych postaci. Nie miał jednak wystarczająco czasu aby zagłębić się w bezdenną miłość natury Pani. Rzucany z miasta do miasta, z państwa do państwa coraz częściej bywał zmęczony. Coraz głębiej odczuwał potrzebę odpoczynku, która skrywała w głębi wypalenie.
Gdy po raz kolejny, późną jesienią wrócił z podróży zdecydowany pozostać na dłużej nie przejmowała go radość. Choć dotarł na czas pełni złota nie potrafił w parku dostrzec piękna, które blaskiem paliło się w oczach Pani. Zazdrościł jej, w jego mniemaniu, kreacyjnej władzy nad domem, nad parkiem, nad wszystkim, co przecież było możliwe tylko dzięki pieniądzom jakie zarabiał w trakcie podróży!
W skrytości serca zapragnął posiąść kawałek ziemi tylko dla siebie. Zszedł park wzdłuż i wszerz oglądając każdy jego skrawek poza tajemniczą oazą Pani. Tego miejsca nie znalazł, a Pani nie prowadziła go tam. Czuła, że nie byłoby to dobre, że zaburzyłoby głębię spokoju tego miejsca.
Znalazł w końcu odpowiednie miejsce, które spełniło jego oczekiwania i zaczął zaszywać się w nim na długie godziny. A było to miejsce najciemniejsze, najbardziej tajemnicze, najmniej przewiewne, które zaczęła wypełniać się jego ciemnymi myślami. Siedział w nim na drzewie, które z biegiem czasu coraz bardziej szarzało i obmyślał jak poddać sobie przyrodę, jak stworzyć istotę, która będzie mu w pełni oddana, jak stać się prawdziwym władcą i mieć poddanych na jakich zasługiwał. Pani była bowiem zajęta swoimi tematami, których nie rozumiał i nawet nie chciał. Jej nie mógł posiąść, była poza jego zasięgiem i z dnia na dzień oddalali się od siebie. Chciał jej udowodnić jak wiele potrafi, chciał zdobyć jej podziw swoimi dokonaniami! Chciał by poznała się na jego wielkości równej i większej niż sama natura!
I zgodnie ze swą potrzebą w najciemniejszą, bezksiężycową noc coś poruszyło się w najgłębszym cieniu jaru. Stworzył swojego upragnionego towarzysza i niewolnika w jednym. Potrafił on wykonywać podstawowe komendy – przynieś, wynieś, uprzątnij. Pan ucieszył się jak dziecko chcąc pokazać swoje dzieło Pani.
Wchodziła w jar przelękniona. A na widok cienia zapłakała rzewnie i umknęła do swojej oazy. Od tego dnia unikała Pana. Całymi dniami i nocami przesiadywała w swoim miejscu, a istoty nie potrafiły jej pocieszyć. Marniała przejęta tym co stało się z Panem, tym co w ogóle może się stać z istotą, która zapragnie władzy.
Pan nie zauważał jej dłużej. Widocznie nie zrozumiała. Nie była godna opiewać jego wyczynów! Podczas gdy chciał więcej i więcej, a jego istota nabierała sił.

Miłości bowiem nie można mieć, miłości nie można dać. Miłością można być.

I ta historia podobnie jak inne dopiero w dzisiejszych czasach ma swój finał. Podczas podróży wędrowcy trafili na park setki lat później. Wydawał się opuszczony, nocą pełen lęku i strachu. Ścieżki wodziły ich za nos przez całą noc. Las nie chciał, aby ingerowali w jego historię. Byli jednak niestrudzeni i mimo, że dwa razy wyrzucało ich poza jego obręb oni nawracali w innym miejscu.
Za trzecim razem każdy z nich odczuł w sobie lęk, strach, zazdrość i przekorę. Każdy z nich spotkał Panią, spotkał również istoty, które opiekowały się niegdyś tymi terenami. Tylko zwierząt nie było. Zlęknione nigdy nie zapuszczały się do centrum.
Trafili ostatecznie na miejsce w którym Pan odprawiał swoje czary i w końcu wysłuchali co miał do powiedzenia. Teraz, po setkach lat, choć zrozumiał swój błąd, nie miał już sił, aby wydobyć się spod ciężkiego woalu ciemności. Wędrowcy pomogli mu w tym. Zdjęli czarną zasłonę i rozpuścili ją na powrót do źródła – tak by mogła stanowić neutralny potencjał do przyszłych działań.
On wyprostował i otworzył na Panią swe ramiona. Wtuleni w siebie odlecieli do gwiazd stapiając się ze swoją nadświadomością, która w pełnym zrozumieniu cierpliwie wyczekiwała.

Zapraszam do kontaktu lukasz@nowespojrzenie.pl